Black Cherry

O wszystkim - dla wszystkich


#1 2009-01-22 10:46:30

M.

Moderator

4534960
Skąd: współrzędne zastrzeżone
Zarejestrowany: 2009-01-21
Posty: 81
Punktów :   
Styl?: Zmienny
Nastawienie do życia: Chaotyczne Neutralne
Skąd?: Skądinąd.
Wiek?: Zależnie od nastroju
WWW

Marsz przez Bytionie

Powiał wiatr. Pola pszenicy wokół Shiokh, będące podstawą wyżywienia kolonistów zaszeleściły czystym dźwiękiem dojrzałego zboża. Z miasta wyszło paru robotników, bardzo niewielu było jednak ludźmi. Shiokh było miastem otwartym dla każdego. Mieszkały tutaj wszystkie możliwe rasy. Dzielnice były czyste, zadbane, a strażnicy dobrze wywiązywali się ze swych obowiązków. W Shiokh znajdowała się jedna za Skrytowierz, warsztaty krasnoludów zajmujące się kowalstwem i metalurgią, chatynki elfów skąd pochodziły najwspanialsze łuki, orkowe tipi gdzie wyrabiano najmocniejsze topory… Wszystko tu było, a dzięki położeniu na szlaku handlowym z Dragi do Nirdru, w Shiokh utrzymywali się także piwowar i właściciele knajp.
    Był Miesiąc Żniw. Jak co roku w budynku Kapitolu zebrała się rada Miasta. Stanowili ją przedstawiciele wszystkich spotykanych w Shiokh profesji i ras. Prostokątny stół miał 22 miejsca, z tym że obsiadano go tylko z jednej strony. Wysłannicy zajęli krzesła. Posiedzenie zaczęło się jak zwykle od przedstawienia wszystkich radnych. Zgodnie z porządkiem obrad rozpatrywano problemy mieszkańców, braki, nadwyżki, sprawy handlu, śmierci i religii… Gdy posiedzenie miało zakończyć się i rozpoczęto modlitwę polecającą miasto bogom, do Sali weszło dwóch ludzi odzianych w zbroje Siekaczy z Shiokh. Pancerze te miały tę cechę że wykonywano je częściowo ze stali, a częściowo z kości spotykanych w pobliskich płaskowyżach Msuyh Rattagów – zębatych owadów osiągających wzrost dorosłego mężczyzny, przy czym osobniki-wojownicy byli jeszcze więksi… Obaj rycerze prowadzili pomiędzy sobą młodą Elfkę o krótkich ciemno-blond włosach. W jej mądrych, oczach odbijał się strach i brak zrozumienia dla obecnej sytuacji.
-A cóż to?- Zapytał jeden z radnych.- Panie Sore, to chyba pańscy podwładni.-
Ryan Sore, bo tak brzmiało pełne imię wywołanego, był bardzo młodym dowódcą strażników. Mógł mieć najwyżej 21 lat, był jednak bardzo inteligentny, co nadrabiało braki w jego sile fizycznej. Miecz w jego rękach był bardziej śmiercionośny od jadu Balzaka i ostrzejszy niźli pazury demona i choć jego funkcja była zaszczytna, tęsknił do dawnych czasów, kiedy to wraz ze swoim elfim przyjacielem Adianem Szałwią przemierzali Moriodar Da’al wzdłuż i wszerz. Adian Szałwia, który pamiętał jeszcze dawne dzieje i był świadkiem podróży legendarnego Nimfella, osiadł na stałe w Kanoyi, gdzie zajął się zielarstwem i warzeniem wyśmienitego trunku. Ryan już dawno nosił się z zamiarem odwiedzenia starego przyjaciela. Teraz wyczuł po temu doskonałą okazję.
-Faktycznie, drogi towarzyszu. Ci zacni strażnicy są obecnie pod moją komendą i tylko jedna Isinfier wie kiedy to się zmieni.-
-Tylko bez żartów Ryanie.- Upomniał strażnika jeden z cichociemnych, zgodnie z zasadą wysokich dowódców skrytobójczych zakrywający twarz.- Sprawa jest poważna. Dlaczego stróże prawa pochwycili tę dziewczynę?-
-Próbowała ukraść jedzenie z kramu Starego Jakuba, sir.-
-Coo? Moje jedzenie?- Rozgniewał się brodacz siedzący pomiędzy orkiem, a wspomnianym wcześniej drowem.- Na szafot z nią!-
-Chwilkę, przyjacielu. O ile pamiętam to JA wydaję takie komendy moim ludziom.- Przypomniał o sobie Ryan.- Nie wiemy dlaczego to zrobiła, ani skąd pochodzi i jak się nazywa. Przesłucham ją, a dowiemy się co zaszło.- Dowódca strażników zwrócił się do swoich ludzi.- Zaprowadźcie ją do koszar, za moment do was dołączę.-
-Tak, panie.- Zasalutował jeden z Siekaczy i skłoniwszy się wraz ze swoim kolegą wyprowadzili Elfkę. Modlitwa została dokończona, a radni udali się z powrotem do swych mieszkań i zakładów.
    Był wczesny wieczór. Słońce nie skryło się jeszcze za białymi wieżami Świątyni, gdy Ryan Sore wszedł po kamiennych stopniach do koszar Shiokh. Elfka siedziała w jednym z Górnych Modlitewników, jak żołnierze często nazywali małe cele. Klucznik otworzył dowódcy furtkę i oddalił się. Więźniarka nie odwróciła się nawet, siedziała tylko plecami do drzwi z ukrytą w dłoniach twarzą. Wzdrygnęła się ze strachu kiedy poczuła, że Ryan siada obok niej.
-Witaj.- Człowiek rozpoczął rozmowę, nie doczekał się jednak odpowiedzi. Niezrażony tym kontynuował.- Dlaczego chciałaś okraść Starego?- Elfka spojrzała na niego smutno i wyrzekła kilka słów w Elfickiej Mowie:
-Tin mana keas… Nomen…- Ryan Sore to był jednak nie byle kto. Kiedy podróżował z Adianem nauczył się że nie wszyscy znają Wspólną Mowę, przyswoił sobie więc trochę języka Elfów. Młoda więźniarka powiedziała „Nie rozumiem cię… Przepraszam… ”
-Nie martw się.- Odparł Strażnik w tym samym języku.- Możemy rozmawiać w twojej mowie.- Elfka uśmiechnęła się, a młody Sore kontynuował rozmowę.- Jak się nazywasz?-
-Marika-
-Dlaczego próbowałaś ukraść jedzenie Starego Jakuba?-
-Umm… Ja… Ja nie wiem…-
-Ty chyba nie pochodzisz stąd?- Zapytał Sore
-Nie, nigdy tu nie byłam…-
-Skąd pochodzisz?-
-Nie pamiętam…-
-Jak nazywali się twoi rodzice?-
-Nie pamiętam…-
-Jak znalazłaś się tutaj, w mieście?- Spytał z nadzieją człowiek, licząc że chociaż to więźniarka pamięta. Odpowiedź jednak była taka sama jak poprzednio.
-Nie pamiętam…-
Strażnik załamał ręce. Nie poddawał się jednak.
-Zabiorę cię do Kanoyi.- Zawyrokował.- Tamtejsze elfy z pewnością prowadzą kroniki. Spróbujemy się czegoś dowiedzieć o twojej przeszłości, dobrze?- Elfka uśmiechnęła się na znak potwierdzenia. Ryan wstał i pomógł swej nowej towarzyszce uczynić to również. Wyszli z celi. W gabinecie Dowódców zastali tylko jednego Sekretarza – Thomasa.
-Hej, nie przeszkadzam ci?- Zapytał grzecznie Sore.
-Ależ skąd, sir. Czym mogę panu służyć?-
-Wyruszam na małą wyprawę, a ty będziesz dowodził Strażą przez czas mojej nieobecności.-
-Ależ, sir. Tak po prostu pan sobie odchodzi?-
-Nie, pacanie!- Zdenerwował się dowódca.- Będę eskortował tę elficką panienkę do Kanoyi. Czy jak na twój skąpy rozum wyraziłem się dość jasno?-
-Krystalicznie czysto…- Zasalutował Thomas.
-Dobrze…- Sore był znów spokojny.- Każ przyszykować nam dwa konie, żywność na kilka dni i broń dla panny Mariki. Ja napiszę ci list, który uwierzytelni twoje dowodzenie.- Thomas wyprężył się i wyszedł w noc. Tymczasem Ryan umoczył gęsie piórko w kałamarzu i naskrobał na pergaminie kilka słów. Gdy Thomas powrócił dowódca podał mu list.
-Wasze konie są przed koszarami, sir.- Usłyszał Sore w odpowiedzi.- Ale dlaczego masz zamiar wyruszyć jeszcze dziś?-
-Wiesz… Sam nie wiem? To chyba przeznaczenie.-
-W takim razie dobrej drogi, sir. Niech bogowie będą wam przychylni.-
-Liczę na to.- Mruknął jakby do siebie Ryan. Wskoczył na swojego konia i zaczekał aż jego towarzyszka usadowi się na grzbiecie wierzchowca. Ruszyli stępa i minęli bramę. Gwiazdozbiory migotały, gdy mijali szumiące pola. Po nie więcej jak godzinie wolnej jazdy przed parą wędrowców rozciągnęły się płaskowyże Msuyh – potężne płaskie wzgórza, zbudowane z wapienia i przeorane setkami jaskiń, kanionami i jarami, którymi niebezpiecznie jest jechać nocą. Ryan zatrzymał konia i polecił Marice zrobić to samo. Na lichej wapiennej glebie nie rosło zbyt wiele drzew. Człowiek ściął tylko kilka niskich krzaczków, ułożył z nich ognisko i wyjął zza koszuli z Inu mały skórzany woreczek, który nosił na rzemieniu. Była to „bytiońska pożoga” – mieszanina ziół, żywicy, kory z Czarnej Sosny i sproszkowanych Czerwonych Kryształów. Umożliwiała ona niemal natychmiastowe podpalenie dowolnego obiektu, uprzednio posypanego mieszanką. Sore sprawił sobie mieszek „bytiońskiej pożogi” wzorem Tingaliona, znanego templariusza. Sypnął oszczędnie na drewno i podpalił od krzesiwa. Płomienie zatańczyły wesoło.
-Dziś spędzimy tutaj noc.- Szepnął do swej towarzyszki. Ta nie wyraziła sprzeciwu. Ułożyła się na twardej ziemi i zasnęła. Sore przysunął się do ognia, ściągnął z siebie kubrak i okrył nim Elfkę. Noc ciągnęła ze sobą chłód.
Gdy Zor-Symrion sprawił by słońce ponownie pojawiło się na niebie Ryan zerwał się z niespokojnej drzemki. Jego towarzyszka już nie spała. Pod jej dobrym spojrzeniem konie bez sprzeciwu pozwalały się osiodłać i dosiąść. Oboje wędrowców sprawnie zwinęło obóz i dosiadło wierzchowców. Zagłębili się w kanion, gdzie można było jechać tylko gęsiego. Nie rosły tu żadne rośliny, nawet trawa stroniła od tego miejsca. Ciemny, wąski tunel zdawał się nie mieć końca. Wreszcie jednak w oddali zaświtała maleńka iskierka promieni słonecznych. A nie, to nie promienie. To kanion rozszerzał się nieco tworząc niewielką kotlinkę. Przy jednej ze ścian płynął strumień, wokół którego rosła trawa. Nad czystą wodą rosła dzika jabłoń, obsypana gęsto owocami. Pośrodku zaś kotliny znajdowało się owe źródło światła – ognisko. Siedział przy nim Minotaur, obrośnięty rudobrązową szczeciną. W nosie miał zatkniętą żelazną obręcz, zaś jeden jego róg był ułamany. Na owłosionych nogach zakończonych kopytami miał wytarte, skórzane spodnie. Przy nim oparta o skałę spoczywała broń. Nie była to ani maczuga ani topór, choć obie te nazwy mogły by pasować. Długi kij zakończony kilkoma stalowymi ćwieczkami, opatrzony ponadto dużymi ostrzami podwójnego topora. Rogaty wyczuł poruszenie i odwrócił swój łeb w stronę nadjeżdżających. Wstał, chwycił swoją broń i wbił ją w ziemię tuż przed sobą. Ryknął na jeźdźców. Ryan zeskoczył z konia wyciągając miecz, Marika zaś pisnęła ze strachu. Minotaur mrugnął kilkakrotnie poczym odezwał się nieśmiało grubym, donośnym głosem.
-Ja… przepraszam jeśli przestraszyłem panienkę…- Sore opornie obniżył miecz, a rogaty kontynuował.- Nie chcę was skrzywdzić, chciałem tylko was odstraszyć… nie chcę walczyć…-
-Skąd możemy wiedzieć że mówisz prawdę.- Rzekł Ryan.- Nie znamy nawet twego imienia, o ile Wy, Minotaury macie takie.-
-A jakże.- Oburzył się rudy.- Mamy imiona. Nazywam się Shaquex. Nie wiem jak mogę was przekonać że nie mam złych zamiarów. Widzę że ty panie jesteś bardzo odważny. Jeśli nie będzie przeszkadzało to wam, chciałbym przyłączyć się do was…-
-Ty?- Zapytał z niedowierzaniem Ryan.- Jaki był by z ciebie pożytek. Sam powiedziałeś że nie chcesz walczyć.-
-Nie lubię, to prawda.- Sprostował Shaquex.- Ale potrafię posługiwać się moim toporem…- Strażnik machnął ręką z rezygnacją.
-Niech decyduje Marika. Jeśli ona ci zaufa, nie mam nic przeciwko. Ale pamiętaj. Mroczni bogowie dopadną cię jeśli zawiedziesz zaufanie…- Minotaur uderzył się w pierś szeroką pięścią.
-Klnę się na mój jedyny róg że nie zawiodę. Czy zaufasz mi, pani?- Zwrócił się do Elfki.
-Ja… Umm…- Zaczęła nieśmiało blondynka.- Umm… Tak…-
-Dobrze więc, Minotaurze Shaquexsie.- Uśmiechnął się Ryan.- Witaj w naszej podróży. Czy możemy już ruszać?-
-Ależ tak, mistrzu.- Zgodził się rudy.- Jak najbardziej.- Jednorogi Minotaur zarzucił sobie swój ogromny topór na plecy i przytroczył wór jabłek do sznurka zastępującego pasek. Powiększona o jedną osobę drużyna ruszyła dalej wapiennymi korytarzami. Wkrótce w oddali zamajaczyło słońce. Było tym razem prawdziwe, nie było to ognisko. Powiał wiatr, rozwiewając włosy Mariki, grzywę Ryana i szczecinę Shequexsa. Przed nimi rozciągał się piękny widok. W oddali na zachód majaczył proste ciemne mury Wendganderu, na południe szumiał Usoghorski Las…
Kopyta ponownie zadudniły na trakcie, gdy trójka podróżnych wznowiła marsz ku porośniętej drzewami przestrzeni. Wkrótce zagłębili się pomiędzy wiekowe rośliny. Shaquexsowi wydawało się co chwila że ktoś obserwuje go zza drzew. Wyczuwał nieduże istoty wokół siebie i towarzyszy. Słyszał śmigłe stopy skaczące z gałęzi na gałąź. Niespokojne kręcił głową i rozglądał się strachliwie dookoła. Marika położyła swoją małą dłoń na ramieniu rogacza, a jadący przodem Ryan objaśnił:
-To kotołaki. Żyją w tym regionie.- Jednak widząc że nie do końca uspokoił Minotaura uśmiechnął się.- Nie martw się. Ludzie-Koty są przyjaźni, nie zrobią nam krzywdy.- Nagle z gałęzi pobliskiego dębu opuściło się kilka lin, a niscy ludzie sięgający mężczyźnie mniej więcej do pasa zsunęli się na ziemię. Zza drzew wyszedł kolejny hufiec skarlałych mieszkańców lasu, który szybko otoczyli podróżnych. Z kręgu wystąpił jeden mężczyzna normalnego wzrostu. Widać było że jest innej rasy niż Ludzie-Koty, którzy wyciągnęli krótkie łuki i mierzyli w podróżujących swymi żółtawymi oczyma. Wysoki podniósł rękę w geście powitania i zapytał we wspólnej mowie.
-Kim jesteście? Co sprowadza Siekacza z Shiokh, Elfkę łuczniczkę i Minotaura do wiekowego Usoghoru.- Ryan odpowiedział w tym samym języku.
-Zdążamy do Kanoyi, gdzie mamy zamiar spotkać się z mieszkającym tam Adianem Szałwią. Nie zamierzamy sprowadzać na nikogo nieszczęścia.-
-Niestety spotkaliście nas podczas wyprawy wojennej. Nasi szpiedzy donieśli nam że wielu Minotaurów zbroi się przeciwko nam. Pomiędzy wami jest jeden z nich, na pewno szpieg…-
-To kłamstwo…- Ryknął Shaquex.- Nie mam zamiaru walczyć z plemionami kotołaków. Kimże jesteś że zarzucasz mi takie haniebne czyny?-
-Racja, nie jestem jednym z Ludzi-Kotów, ale są oni moimi braćmi krwi, więcej, są moimi poddanymi. Jestem Allan Lee, z dziada pradziada wilkołak. Władca tutejszych kotołaków.-
-Jak Syn Karristona  może panować nad Ludźmi-Kotami?- Zdziwił się Ryan.
-Są za mali i za głupi by myśleć „Dlaczego?”. Nie znają nawet wspólnej mowy…-
-To co robisz jest…-
-Zamknij się i słuchaj.- Warknął Lee.- Moje Koty odeskortują was do naszego obozu. Tam zostaniecie zamknięci i osądzeni pod zarzutem szpiegostwa, pomocy naszym wrogom i wejścia na nasz teren bez naszej wiedzy. Hi tanki que Daddako! -
Jeden z karzełków zakwiczał coś w odpowiedzi, poczym pomachał zamaszyście ręką. Kolumna ruszyła. Allan szedł na samym końcu w otoczeniu kilku kotów. Strażnicy idący po bokach więźniów odłączali się jeden po drugim i znikali pomiędzy drzewami, gdzie tylko bardzo wprawne oko mogło ich dostrzec, jak przekradają się przez krzaki. Po chwili rozeszli się wszyscy, pozostał tylko Allan i cztery ochraniające go kocury. Po chwili ukazały się pobudowane ze skór jurty kotołaków. Do jednej, największej, prowadził wąski i niski tunel, gdyż sam namiot nie miał drzwi. Tam to zamknięci zostali Ryan i Marika, Shaquex zaś został wepchnięty pod groźbą dzid i lanc do bambusowej klatki. Minotaur uderzył w tyczkę. Rozpadła się a pod spodem zadźwięczał metal. Najbliższy kotołaki szybko wbiegł do jakiegoś budynku i sprawnie wymienił rozbity bambus na nowy. Zrezygnowany rogacz opadł na podłogę klatki. Tymczasem Ryan łaził po jurcie więziennej próbując znaleźć jakieś wyjście z desperackiej sytuacji. Siedząca po turecku pod ścianą Marika przypatrywała mu się swymi błyszczącymi oczkami. Nagle spod kupy koców, które człowiek początkowo wziął za jakieś worki, wygrzebał się Niziołek o kasztanowych włosach skręconych w widowiskową burzę loków i pukli. Podniósł się, otrzepał a następnie kopnął bosą stopą pozostałe piętrzące się koce. Wygrzebał się spod nich drugi kształt, większy i bardziej barczysty. Był to Ork. Zieloną skórę pokrywały mu rytualne niebieskie zawijasy, a zza ucha zwisało pióro, również niebieskie.
-Po co mnie obudziłeś? Hyh!- Ork nie do końca widać rozbudzony nie zauważył Ryana i Mariki.
-Po to tępy grzybie, żeby omówić sytuację w której znaleźliśmy się podczas snu. Ludzie-koty łapią coraz więcej podróżnych i niedługo w naszym namiocie braknie miejsca.- Hobbit wskazał drobną rączką na nowych współmieszkańców więzienia.
-No to weźmy ich… No… Ten tego…- Szukał słów zielono skóry.- Jakie to słowo? Inaczej „skrzywdzić”?-
-„Zabić”?- podsunął niski.
-Tak, tak!- Ucieszył się zielonoskóry.- Zabijmy ich. Jak to zrobimy nie będziemy musieli oddawać im naszych racji jedzonka!-
-Co ty gadasz?- Oburzył się Niziołek.- To otwiera szereg nowych możliwości. Jest nas teraz wystarczająco dużo by pomyśleć o regularnym powstaniu, a nie tylko o wymykaniu się po jedzenie.-
-Przepraszam…- Wtrącił się Ryan.- Chyba skoro omawiacie naszą sytuację należy mi się trochę wyjaśnień…- Hobbit roześmiał się, Ork po chwili także huknął śmiechem. Pierwszy opanował się niższy.
-Słyszałeś to Margasz? On żąda wyjaśnień.-
-I co jest w tym takiego śmiesznego?- Obruszył się Sore
-W jakim ty się wychowałeś gronie człowieku? Tu nie ma co wyjaśniać.- Stwierdził przez śmiech niski.- Po prostu legalnie nas porwali… Co nie Margasz?-
-Taa…- Zarechotał Ork.- „Legalnie”! To dobre. Z karzdym dniem wyostrza ci się dowcip, Benett.-
-Niedługo będzie można siekać nim chleb.- Mruknął Hobbit i znów obaj wybuchnęli śmiechem. Po chwili znów pierwszy opanował się niski.- Ale śmiech odstawmy na dalszy plan. Umiecie walczyć?-
-Pytasz się dowódcy Siekaczy z Shiokh czy potrafi walczyć?- Zdziwił się Ryan.
-Czyli problem z głowy. Panienka jak sądzę też coś tam umie?- Marika spojrzała smutno na Niziołka. Nie znała przecież Wspólnego. Ryan szybko wytłumaczył jej o co jest pytana.
-Tak, umiem posługiwać się łukiem.-
-Słyszałeś? Słyszałeś Benett? Łuczniczka.-
-Tym lepiej. Jest nas czwórka, to już siła.-
-Piątka…- Pisnęła Marika po kolejnym tłumaczeniu ze strony Ryana.- Był jeszcze z nami jeden towarzysz. Minotaur.-
-Minotaury to te silne, co nie Benett?-
-Taa… To one. Nie wiecie gdzie go zamknęli?-
Hobbit nie doczekał się jednak odpowiedzi. Z otworu w podłodze wygrzebało się kilka kotołaków, które szybko uformowały najeżony włóczniami i halabardami krąg wokół więźniów. Z otworu wyskoczył także Lee. Odgarnął grzywkę z oczu i uśmiechnął się do więźniów.
-Widzę że już poznaliście się. Dobrze. Łatwiej wam będzie razem umrzeć. Salla hi! Que hattik!  – Koty dźgając lekko swą bronią wyprowadziły więźniów na zewnątrz. Tam czekało już podwyższenie, do którego przymocowano cztery pętle z grubego rzemienia. Obok ustawiono rozżarzone węgle, na których wojownicy rozgrzewali ostrza swych noży do czerwoności. Blisko węgli stała klatka Shaqexsa. Więźniów wprowadzono no na rusztowanie, po czym ustawiono każdego pod swoim sznurem. Allan Lee stanął przed nimi, frontem do swych poddanych, wyciągnął z rękawa swego płaszcza pergaminowy zwój, rozwinął go i zaczął czytać w języku kotołaków .
-Więźniowie: Ryan Sore, Marika bez Nazwiska, Margasz z klanu Niebieskiego Pióra, oraz Benett Rubin zostają uznani winnymi zbrodni szpiegostwa i przebywania na terenach łownych. Ponadto więźniowie Ryan Sore i Marika bez Nazwiska są winni zbrodni pomagania naszym wrogom – Minotaurom. Karą dla wszystkich jest…- Jeden z Kocurów zaczął bić w kocioł, a gdy skończył, Lee odczytał ostatnie słowo.- …Śmierć.-
Margaszowi, Benettowi i Marice nałożono pętle na szyje. Jednak nim najbliższy kotołak zdążył nałożyć Ryanowi stryczek, ten szarpnął się i wymierzył futerkowemu oprawcy kopnięcie w podbródek. Zeskoczył i przeciał więzy na swoich nadgarstkach o halabardę ogłuszonego kota. Kilku wojowników rzuciło się na niego z dzikim kwikiem. Sore chwycił zdobyczną broń i zablokował kilka ciosów wymierzonych w jego ciało. Po szerokim łuku machnął halabardą, przewracając uzbrojonych przeciwników. Ponownie wspiął się na podwyższenie z chęcią oswobodzenia swych towarzyszy, przed nim stanął jednak Allan Lee, z połyskującym purpurowym blaskiem rapierem.
-Engarde, sir !- Warknął wilkołak.
-Jak sobie życzysz!- Mężczyźni zaatakowali niemal równocześnie. Lee miał przewagę szybkości, zaś po stronie Ryana stała długość jego broni. Odskoczyli od siebie i ważąc broń w ręku szykowali się do kolejnego natarcia. Allan chwycił swój miecz pewniej, zamierzając pchnąć człowieka pod prawą pachę. Ryan chwycił oburącz swoją halabardę, składając się również do potężnego pchnięcia.
    Wszystko ustało, jakby sama Natura przyglądała się tym morderczym zmaganiom siły woli. Nagle obaj wyprowadzili pchnięcia. Ryan z trudem uchylił się od śmigłego ostrza rapiera i uderzył ostrzem w stryczek orka. Uwolniony zielonoskóry mimo iż nadal miał związane ręce, rzucił się towarzyszowi na pomoc. Zepchnął wilkołaka z rusztowania i skoczył by przygnieść go swym ciałem. Jednak leżący na ziemi nie poddał się jeszcze i turlając się szybko w bok uniknął masywnego cielska. Wstał, jednak wtedy znowu zaatakował go Ryan. Lee nie przygotowany na coś takiego nie zdążył sparować ciosu. Rapier wypadł mu z ręki, a Sore pchnął go ostrzem w brzuch. Następnie, wykonawszy obrót, odrąbał mu głowę. Bezgłowe ciało wilkołaka padło na kolana, a następnie osunęło się na ziemię zupełnie. Zlęknieni Ludzie-Koty czmychnęli prędko, porzucając cała swą broń, oraz sprzęt. Ryan przeciął więzy Margasza i podał mu zakrwawioną halabardę, a następnie podniósł parę krótkich mieczy, które zatknął sobie za pas. Człowiek i zielonoskóry wspięli się ponownie na rusztowanie. Człowiek sprawnym ruchem swego nowego ostrza uwolnił Benetta i Marikę. Niziołek skłonił się w pas.
-Uratowałeś nas, sir. Jesteśmy twoimi dozgonnymi dłużnikami. Zezwól nam proszę na przyłączenie się do ciebie w twej podróży, by dać nam choć cień szansy na odwdzięczenie ci się.-
-Zgadzam się, zacny Benetcie Rubinie.- Uśmiechnął się Ryan.- Cóż jednak jest z ciebie za pożytek, przy twym jakże mizernym wzroście?-
-Jam jest medyk znany i sławny w całym Królestwie Arvany… Dziwę się waszmość, iż nie słyszałeś o mnie.-
-Zaiste, nie słyszałem.- Zgodził się żołnierz.- I cieszę się iż znasz się na opatrunkach, imć Benetcie, gdyż ani ja, ani panienka Marika nie wyznajemy się na tym.-
-Więc jest to wasz szczęśliwy dzień… Powinniśmy już jednak stąd zniknąć.-
-Zgadzam się.- Benett i Marika znaleźli sobie naprędce jakąś broń porzuconą przez kotołaków, tymczasem Margasz kończył uwalniać Shaquexsa. Jego wielki topór pozostawiono niedaleko klatki. Minotaur chwycił go i zarzuciwszy go sobie na grzbiet oznajmił gotowość do wymarszu. Ryan zabrał jeszcze z pola walki rapier Allana Lee i pasującą do niego pochwę, po czym ruszył za zagłębiającymi się w las towarzyszami. W krótkim czasie pieszego marszu, do którego musieli przywyknąć, gdyż kotołaki zabrały im konie, wędrowcy ujrzeli przed sobą rzekę. Była to Zyre, wpadająca deltą do morza nieco powyżej Lasu Pellenoru. Po wypłynięciu z lasu rzeka ta wartko toczy swe wody, uspokajając się dopiero na zyreńskich polach, gdzie oddziela Zyrenion od Zyre.
    Ryan rozejrzał się. Kilka metrów od niego i jego drużyny znajdowała się kładka z ociosanych bukowych bali. Zwrócił na niego uwagę towarzyszy. Po chwili wszyscy znajdowali się już na drugim brzegu Zyre. Dalej wędrówka polegała już tylko na przedzieraniu się przez pokrzywy i chaszcze. Wtem przed wędrującymi pojawił się znak graniczny, będący tak na prawdę omszałą deską zamocowaną do gałęzi dębu butwiejącą liną. Napis głosił: „Wędrowcze! Wchodzisz na terytorium Miasta Królewskiego Kanoyi. Od tej pory ochraniać cię będą rycerze klanu Sylvak.” Drużyna Ryana przyjęła znak dosyć entuzjastycznie, oznaczał on bowiem że zbliżają się do celu swego marszu. Wznowili marsz. Gdy przez gałęzie drzew zaczęły przedzierać się promienie zachodzącego słońca piechurzy dotarli do Kanoyi.
    Było to wielkie miasto elfów, zamieszkałe zarówno przez Elfów Godnych, jak i Drowów i Bosmerów. Z listów od Adiana Ryan dowiedział się iż w mieście panuje atmosfera tolerancji i przyjaźni do wszystkich. Każdy stara się zgłębiać swe zainteresowania w licznych szkołach i bibliotekach oraz rozwijać różnorakie talenty na polach ćwiczeń i w „Domach Zadumy”. Jednak obraz jaki ukazał się oczom Siekacza z Shiokh był zgoła inny od jego wyobrażeń. Wszędzie stali zakuci w stal strażnicy, jeśli nie pojedynczo to oddziałami. Szybkim krokiem przemierzali miasto, bacznym wzrokiem obserwując otoczenie. Nagle oddział złożony z trzech Bosmerów i jednego Szlachcica  podszedł do grupki Ryana.
-Witajcie przybysze w Stołecznym Mieście.- Zagadnął we Wspólnej Mowie.
-Witaj i ty, z imieniem Wysłannika na ustach.- Odwzajemnił pozdrowienie Ryan, a pozostali poszli w jego ślady. Gdy grzeczne formułki zostały dopełnione sierżant strażników ponownie zwrócił się do Ryana.
-Niestety jestem zmuszony powiadomić was iż jesteście aresztowani. Tej nocy zamordowany został Nataniel Sylvakus. Na czas dochodzenia wprowadzony został stan wojenny, a wszyscy przybysze mają zostać zatrzymani do czasu wyjaśnienia sprawy.-
-Ależ mój panie. Czy przystoi kulturalnym istotom, przez matkę Isinfier rozumem obdarzonym, więzić się nawzajem?- Zapytał Ryan.
-Mnie również nie podoba się to, jednak moją powinnością jest wypełnianie rozkazów moich wodzów. Obyś miał w mieście wpływowych przyjaciół, sire . A teraz jeżeli pozwolicie, musimy was zabrać.- Godny Elf odwrócił się do Bosmerów.- Tin okirou! Itsa doki ni !- Warknął w Mowie Elfów. Na Shaquexsa i Margasza przypadło po jednym Elfie Leśnym, Benettem i Ryanem zajął się ostatni, zaś ich sierżant poprowadził Marikę. Przyjaciele zamknięci zostali w celi, znajdującej się w koszarach klanu Sylvak. Była to duża, prostopadłościenna klatka, której pręty sięgały od podłogi po sklepienie. Po zamknięciu więźniów sierżant pozostawił ich opiece strażnika – Nocnego Elfa o ponurym wyglądzie kata. Siedział on przy jednej ze ścian, na sosnowym krześle z obutymi w żelazne buciory nogami położonymi na stole. Ostrząc swój nóż kukri śpiewał jakąś monotonną pieśń, która jak wywnioskował Sore, opowiadała o śmierci. Obok na kołkach wbitych w ścianę spoczywała włócznia z posrebrzanym grotem, oraz dwa długie miecze. Nagle drowowi znudziło się polerowanie noża. Wstał, wbił broń w stół i zdjął miecz ze ściany. Kręcąc ostrzem młynki rozpoczął zmagania z nieistniejącymi przeciwnikami. W wyobraźni kładł trupa za trupem, przynosząc chwałę Pajęczej Bogini - Lolth. Z ust Drowa ponownie zaczęły wypływać słowa Pieśni Śmierci. Ryan w milczeniu przyglądał się pogrążonemu w bojowym transie elfowi. Nagle do pieśni Drowa dołączył drugi głos, niewiele niższy. Do koszar wkroczył Szlachcic o blond włosach związanych w kucyk opadający pomiędzy łopatki. Człowiek od razu rozpoznał przybyłego. Był to Adian Szałwia, utalentowany wojownik i iluzjonista. Drow spojrzał na blondyna który przyłączył się do jego pieśni i wtedy obaj jak na komendę zamilkli.
-Czego tu szukasz, sire?- Zapytał Drow we Wspólnym.- Nie wolno nikomu rozmawiać z więźniami.-
-A jakież to straszliwe zbrodnie popełniła ta zgraja włóczykijów?- Zapytał Adian i dyskretnie mrugnął do Ryana. Gest ten jednoznaczny, znaczący mniej więcej tyle co „Mam wszystko pod kontrolą” uspokoił człowieka, który przybrawszy pokorną pozę począł przysłuchiwać się rozmowie.
-Sprowadził ich tu sam lord Aik. To oczywiste że są winni.-
-Pleciesz bzdury Lebo. Chyba zbyt wiele koron poświęcasz na sprowadzenie sobie Płynu . To dlatego, kiedy nie włóczysz się w majakach, przymierasz głodem i kradniesz.-
-Zamilcz, Szałwia?- Może i byłeś pupilkiem Sylvakusa, ale jego teraz już nie ma. I kto teraz obroni cię przed każącym wzrokiem naszej Pani-Matki.-
-Nie mieszajmy się do boskich spraw…-
-Bogowie są przychylni tym, którzy przelewają dla nich krew. Gdybyście wy, Szlachetnie Urodzeni pamiętali o tym, dziś nie musieli byśmy kryć się po lasach i chaszczach, ze strachu przed ludźmi. Lady Rathyis już dawno…-
-…zapomniała o naszym sojuszu, Lebo.- Dokończył Adian. Lebo nie był zbyt zadowolony z obrotu sytuacji, i po wyrazie jego krwistych oczu widać było iż z trudem powstrzymuje złość. Nagle uśmiechnął się lisio, skłonił i zwrócił do Godnego.
-Pozwolisz więc teraz swemu słudze oddalić się, by nic nie przeszkadzało ci w rozmowie z gośćmi naszego aresztu.


"Nad Europą twardy krok legionów grzmi; Nieunikniony wróży koniec republiki;
Gniją wzgórza galijskie w pomieszanej krwi; A Juliusz Cezar pisze swoje pamiętniki"

Jacek Kaczmarski Lekcja historii klasycznej

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
GotLink.pl